Na jeden rozkaz tysiące armatnich luf
rzygnęło ogniem i stalą by roznieść na strzępy zidentyfikowane i przewidywane
punkty oporu nieprzyjaciela. Zdrowy rozsądek podpowiadał że heretyckie
umocnienia powinny zniknąć w nawale ognia i stali. Artyleria polowa okładała
linie okopów, demolowała kolejne odcinki zasieków i próbowała rozbijać co
mniejsze, potencjalnie wrażliwe na jej ogień schrony. Cięższe działa miały się
skupić na cięższych bunkrach, znanych i szacowanych pozycjach artylerii
zdrajców oraz szeroko rozumianym zapleczu - magazynach, węzłach drogowych i
samych drogach co miało utrudniać heretykom dosyłanie posiłków do strefy walk.
Wściekła nawała ogniowa trzęsła
vraksjańską ziemią przez trzy doby. Strefa frontowa została całkowicie spowita
w obłokach dymu i pyłu, które widoczne były nawet z orbity. W artyleryjskim
ogniu znikały kolejne odcinki okopów, bunkry i umocnienia jednak, podobnie jak
w czasie walk o pierwszą linię umocnień, sami żołnierze zdrajców znaleźli
bezpieczne schronienie głęboko pod ziemią, a o szalejącym na powierzchni piekle
świadczył jedynie głuchy pomrukl i osypujący się na ich głowy kurz.
W 101.822M41, w poprzedzających świt
ciemnościach kriegańskie okopy zaczęły tętnić dawno niespotykaną aktywnością.
Vraksjańska artyleria milczała częściowo zamieniona w dymiące strzępy, a w
większości by nie wystawiać się na natychmiastową i nieuniknioną odpowiedź nieprzyjaciela.
Milczące, szare sylwetki gwardzistów gromadziły się przy przciwstokach i w
rowach łącznikowych w oczekiwaniu na sygnał do ataku. Nad ich głowami nadal
przelatywały setki pocisków artyleryjskich a ich wycie i łoskot eksplozji
mieszały się z hukiem przewalającej się nad frontem burzy. O świcie pogoda
uspokoiła się zostawiając po sobie jedynie błoto, kałuże i strugi spływającej
tu i ówdzie wody. Również wyglądające jeszcze kilka chwil wcześniej jak
mrowisko okopy zamarły - dwa miliony żołnierzy w napięciu oczekiwały na sygnał
do rozpoczęcia ataku. Przez szkła swoich respiratorów szeregowi gwardziści
spoglądali na wachmistrzów, wachmistrze patrzyli na poruczników, którzy z kolei
czekali na informacje od swoich radiooperatorów. Podobnie jak przy pierwszej
wielkiej ofensywie tej wojny szalony ostrzał artyleryjski zamilkł jak ucięty
nożem, a załogi dział zaczęły przygotowywać się do udzielania walczącej
piechocie wsparcia ogniowego. Echo ostatnich eksplozji przewaliło się w oddali
po czym nad całym frontem zapadła dziwaczna cisza. W tym samym momencie rozkaz rozpoczęcia natarcia jednocześnie
trafił do wszystkich radiostacji, został automatycznie odkodowany i odczytany.
Gdyby oficerowie posiadali gwizdki to ich przeszywający gwizd rozległby się
niemal jednocześnie na całej linii okopów, ale tradycyjne kriegańskie
respiratory skutecznie eliminowały sygnalizację początku szturmu w ten prosty
ale skuteczny sposób i trzeba było zrobić to w tylko Krieganom znany sposób.
Tak na dobrą sprawę ciekawe w jaki sposób w boju wachmistrze dowodzili swoimi
ludźmi biorąc pod uwagę że wszelkie namordniki bardzo skutecznie utrudniają
komunikację głosową. Tym niemniej na odcinku 250km niemal jednocześnie odziana
w szare płaszcze ludzka fala ruszyła ku drugiej linii umocnień zdrajców.
Kolejne szeregi nacierających znikały we wszechobecnym obłoku kurzu i dymu więc
obserwujący natarcie przez lornety dowódcy regimentów wrócili do swoich
schronów gdzie oczekiwali na spływające siecią vox meldunki o rozwoju natarcia.
Ich kontrola nad maszerującą do przodu żołnierską masą była absolutną fikcją i
wszelkie decyzje o kolejnych krokach ataku mieli podejmować bezpośrednio
dowódcy kompanii, plutonów i drużyn. Idący do ataku gwardziści przemierzali
ziemię niczyją a jedynym towarzyszącym im odgłosem było tysiące nóg
mlaszczących we vraksjańskim błocie. Ta relatywna sielanka miała
się jednak bardzo szybko skończyć.
Kiedy tylko morderczy ogień
imperialnej artylerii zamilkł wierni kardynałowi żołnierze, wśród wrzasków i
porykiwań nadzorców, rzucili się biegiem przez podziemne korytarze i schody
byle tylko obsadzić swoje pozycje albo to co z nich pozostało. W wielu
miejscach po istniejących okopach pozostał ledwie żałosny ślad wyglądający jak
mizerny rów melioracyjny, a tam gdzie niegdyś znajdował się bunkier ział wielki
lej po wybuchu wielkokalibrowego pocisku. W obliczu maszerujących po otwartym
terenie gwardzistów każda nierówność w ziemi dawała im jednak znaczącą przewagę
więc członkowie milicji w miarę karnie zajęli swoje pozycje i wycelowali broń w
kłębiący się obłok dymu i pyłu, by po chwili, na ślepo, otworzyć ogień. Niemal
natychmiast do broni ręcznej dołączyły wszelkie ocalałe z ogniowej nawały
stanowiska broni ciężkiej posyłając w tuman serie z ciężkich stubberów,
świetliste łańcuchy pocisków z ciężkich bolterów i dział automatycznych.
Nadlatujący ogień zaczął kosić pierwsze szeregi nacierających jednak nie był
wystarczający by poważnie zaszkodzić impetowi zdeterminowanych Kriegan. Wkrótce
jednak obrońców wsparła artyleria, której wstępnie przycelowane i wstrzelane
działa były w stanie błyskawicznie otworzyć miażdżący ogień. Cała
250-kilometrowa strefa natarcia stała się idealną kopią tego co działo się
kilka lat wcześniej w czasie walk o pierwszą linię umocnień. Nad polem bitwy
unosiły się chaotycznie wykrzykiwane rozkazy, jęki ginących, krzyki rannych,
łoskot artyleryjskich eksplozji, a powietrze w niemal wszystkich kierunkach
przecinały pociski z broni lufowej, laserowe bolty i ludzkie szczątki.
Pojedyncze pociski artyleryjskie zmiatały całe drużyny piechoty poważnie
spowalniając lub nawet całkowicie powstrzymując natarcie Korpusów Śmierci.
Natarcie rozwijało się pomyślnie jedynie w nielicznych sektorach, gdzie pomimo
ciężkich strat, gwardzistom udało się zneutralizować stanowiska broni ciężkiej,
wybić zdrajców i w oparciu o nieprzyjacielskie umocnienia utworzyć przyczółki.
Zajęte odcinki okopów były wysadzane na swoich skrajach by w ten sposób odciąć
je od tych, w których twardo siedzieli zdrajcy i mogli stamtąd wyprowadzać
kontrataki. Gwardziści przenosili jakąkolwiek nadającą się do walki, zdobyczną
broń ciężką w oczekiwaniu na podciągnięcie własnych pododdziałów wsparcia.
Większość nacierających oddziałów
została jednak skutecznie powstrzymana zaporowym ogniem obrońców powodującym
potężne straty. Poziom strat w szeregach atakujących był miejscami tak ogromny
że natarcia załamywały się bez jakiejkolwiek nadziei na ich kontynuację.
Sztandarowym przykładem mogło być uderzenie prowadzone w sektorze 50-45 przez
elementy 158. Regimentu, którego pierwsza fala niemal z marszu dostała się pod
miażdżący ostrzał. Ludzie padali jak muchy, jednak komisarze bezlitośnie żądali
od nich parcia naprzód i sumiennie wykonywali swoje obowiązki rozstrzeliwując
kolejnych gwardzistów szukających drogi ucieczki. Wszechobecna masakra
doprowadziła do sytuacji w której nawet wychowani w duchu bezwzględnego
poświęcenia Krieganie zapominali o swoim pochodzeniu i zaczynali operować na
podstawowych instynktach, w tym na jakże pierwotnym instynkcie nakazującym im
przetrwać. W tamtej chwili podstawowym czynnikiem zagrażającym przetrwaniu
żołnierzy byli komisarze więc to właśnie oni stali się celem chwiejących się
jednostek. Ci, którzy cofali się w poszukiwaniu bezpieczeństwa własnych okopów,
po prostu bezpardonowo ich rozstrzeliwali zostawiając ich zwłoki tam gdzie
padły. W innych przypadkach komisarz został nagle rozpylony przez pocisk z
ciężkiego boltera albo rozerwany na strzępy jakimś zbłąkanym granatem. Oddziały
pierwszej fali 158. Regimentu wycofywały się niemal w całości, a uciekinierzy
zaczęli wpadać do okopów w momencie kiedy do boju ruszała druga fala piechoty.
Doprowadziło to do niesamowitego zamieszania, a okopy zapchały ludzką masą.
Oficerowie kompanii i plutonów, które dopiero miały ruszyć do boju szaleli i wzięli
na siebie część odpowiedzialności komisarzy rozkazując strzelać do cofających
się resztek pierwszego rzutu. Wycofujący się w obliczu nadlatującego z własnych
okopów ognia podjęli walkę. Niemal od razu do ognia karabinów laserowych
dołączyły granaty zbierające tak samo ogromne żniwo wśród znajdujących się na
otwartej przestrzeni uciekinierów jak i ściśniętych w okopach żołnierzy
drugiego rzutu. W ciągu dwóch-trzech godzin uderzenie 158. Regimentu załamało
się całkowicie w ogniu bratobójczej walki. Za nieudolność w dowodzeniu i
niezdolność do opanowania własnych oddziałów dowódca Regimentu oraz jego sztab
zostali aresztowani i wkrótce rozstrzelani. Sam 158. Regiment został z kolei
wkrótce rozwiązany decyzją Komisariatu 88. Armii Oblężniczej zaś jacykolwiek
pozostali przy życiu gwardziści zostali wysłani do legionów karnych (chociaż w
przypadku gwardzistów Korpusów Śmierci różnica sprowadzała się głównie do tego
że nie mieli porządnego sprzętu a dowódcy mieli ich życie jeszcze bardziej w
dupie).
Jak zwykle na Vraks koniec dnia
przyniósł koniec walk i umożliwił sztabowcom utworzenie w miarę jasnego obrazu
sytuacji na froncie. A ta nie wyglądała zbyt optymistycznie dla 88. Armii
Oblężniczej. Większość nacierających jednostek została odparta i poniosła
bardzo ciężkie straty. Wiele kompanii niemal nie posiadało już rezerw. W kilku,
może kilkunastu miejscach, Krieganom udało się uchwycić jakiekolwiek przyczółki
w liniach nieprzyjaciela, jednak i tam sprawy nie wyglądały różowo. Zdrajcy
wycofali się dalej w głąb swoich linii by kontynuować opór i szykować się do
nieuniknionych następnego dnia kontrataków. Okupującym zgliszcza gwardzistom
pozostawało jedynie za wszelką cenę umocnić swoje pozycje i oczekiwać na
podciągnięcie posiłków.
Miejscem dającym największą nadzieję
na rozwinięcie uzyskanego powodzenia był znajdujący się na południowym odcinku
linii umocnień sektor odpowiedzialności 291. Regimentu należącego do 34.
Korpusu Liniowego. W tamtym rejonie przygotowanie artyleryjskie zdołało
zniszczyć lub zneutralizować niemal całość artylerii nieprzyjaciela. Pozbawieni
ciężkiego wsparcia zdrajcy nie byli w stanie powstrzymać napierającej na nich
ludzkiej masy. Pomimo poważnych strat gwardziści bardzo szybko wdarli się do
pierwszych okopów i w bezpardonowej walce wręcz wyczyścili je z siedzących tam
przeciwników. Kilka chwil później, obrzucane granatami albo kąpane w prometium,
zaczęły milknąć kolejne stanowiska broni ciężkiej. Tworzący się wyłom
powiększał się lawinowo i do wieczora całość frontowych pozycji znalazła się w
kriegańskich rękach. Głęboko urzutowana linia obrony nie została co prawda
przerwana ale w jej nienaruszalnej do tej pory strukturze pojawiła się poważna
szczerba. Dowództwo 88. Armii postanowiło wykorzystać ją do zmontowania
pancernego uderzenia, które miało ostatecznie doprowadzić do przebicia drugiej
linii umocnień i rozkaz przemieszczenia otrzymał 11. Korpus Uderzeniowy.
Szkopuł tkwił w tym, że na osiągnięcie wyznaczonych pozycji wyjściowych
potrzebował on całego następnego dnia, przez który 291. Regiment musiał za
wszelką cenę bronić swoich zdobyczy.
O świcie drugiego dnia operacji
niewiele się zmieniło - artyleria obu stron zajadle wymieniała ciosy, plutony,
które miały szczęście osiągnąć wyznaczone cele, przygotowywały się na
przeciwuderzenie zdrajców, pozostałe zbierały się do podjęcia kolejnej próby
zrealizowania wyznaczonych im zadań. Oddziały 88. Armii starały się
konsolidować zdobyte przyczółki jednak zadanie to było niezmiernie trudne.
Jednostki obsadzające zdobyte odcinki znajdowały się w opłakanym stanie -
plutony nie przekraczały 25% swoich pierwotnych stanów, pozostali przy życiu
żołnierze byli piekielnie zmęczeni i niemal co do jednego ranni. Ogniwa
karabinów laserowych były na ostatnich nogach, a granaty i amunicja do broni
ciężkiej stanowiła towar niemal luksusowy. Kontratakujący zdrajcy z kolei
wysyłali do boju niemal świeże jednostki, w miarę dobrze wypoczęte , wyposażone
i wspierane przez własną broń ciężką. Na korzyść Kriegan przemawiał oczywiście
fakt, że tym razem to oni się bronili i wystarczyło że będą reagować na
działania nieprzyjaciela jednak było to marne pocieszenie. Każdemu uderzeniu
zdrajców towarzyszył ostrzał moździerzowy, który z początku niecelny coraz
bardziej zbliżał się do pozycji gwardzistów, a kiedy tylko heretycy zbliżyli
się do swojego celu zajęte przez Kriegan umocnienia były hojnie obrzucane
granatami. Do tego wszystkiego dochodzili jeszcze nieprzyjacielscy strzelcy
wyborowi czający się wśród zrytego artyleryjskim ogniem terenu i polujący w
szczególności na oficerów. Nocna przerwa w walkach dała jednak kriegańskim
sztabowcom czas na sklecenie przynajmniej ogólnego obrazu sytuacji i dzięki
temu podjęcie działań mających wesprzeć zajmujące oddziały, które stworzyły
przyczółki. Sformowanie posiłków było jednak mocno problematyczne biorąc pod
uwagę że cały czas całość
88. Armii Oblężniczej miała realizować pierwotny plan zakładający nacisk na
całej linii frontu. Oczywiście działania te pośrednio wspierały obronę
przyczółków poprzez związanie większości sił zdrajców walką jednak bez
bezpośredniego wsparcia w postaci ludzi, broni i zaopatrzenia wszystko mogło
wziąć w łeb. Do końca dnia udało się jednak dosłać posiłki na wszystkie
przyczółki, które niejednokrotnie w momencie ich przybycia bronione były przez
niewiele więcej niż jedną drużynę. Kolejny dzień walk przyniósł jeszcze więcej
strat, jednak tym razem bez żadnych widocznych zdobyczy, chociaż umocnienie się
na zdobytych pozycjach było niewątpliwym sukcesem. Pewnym problemem był fakt,
że część dowódców regimentów wnosiła do naczelnego dowództwa o zatrzymanie lub
spowolnienie ofensywy, bowiem przy obecnym tempie strat ich jednostki wkrótce
utracą zdolność bojową albo nawet ulegną całkowitemu zniszczeniu. Wszelkie
odpowiedzi napływające z Thracian Primaris były jednak kategorycznie odmowne.
Lord Dowódca Zuehlke doskonale wiedział że trwająca operacja była jego ostatnią
szansą na wykazanie się i ocalenie jeśli nie życia to kariery.
Trzeci dzień ofensywy według
wszelkich przewidywań miał być przełomowy. Tuż przed świtem oddziały 11 Korpusu
Uderzeniowego czekały w gotowości na rubieżach wyjściowych. Wkrótce ryk ich
silników i zgrzytanie gąsienic rozległy się nad ziemią niczyją a kompanie
pancerne i podążająca za nimi piechota zmechanizowana rozwinęły się do
natarcia. Po przekroczeniu zajmowanych przez 291. Regiment pozycji pancerniacy
przystąpili do likwidowania znajdujących się przed nimi pozycji zdrajców, na
które składały się potrzaskane bunkry i mizerne, poszarpane artyleryjskim
ogniem okopy. Czołgi wstępnie obrabiały swoje cele ogniem bo potem swobodnie
potoczyć się dalej zostawiając nieprzyjaciela jadącej Gorgonami piechocie.
Każdy węzeł oporu miażdżony był bez litości i wszystko wskazywało na to że w
sektorach 51-41 i 52-41 w końcu dojdzie do tak bardzo oczekiwanego przełamania.
Oczywiście jak było to typowe dla
wojny na Vraks, imperialni sztabowcy po raz kolejny nie docenili swoich
adwersarzy, którzy tym razem byli również bogatsi o wiedzę jaką zechciał
podzielić się z nimi Lord Arkos. Wiedząc że nie dysponują odpowiednio liczną
armią by mocno obsadzić całość swoich linii, zdrajcy sformowali kilka
ugrupowań, które można było podciągnąć pod miano grup szybkiego reagowania. Z
planetarnych magazynów wyciągnięte zostały wszelkie wozy pancerne jakie tylko
mogli obsłużyć naprędce przeszkoleni żołnierze zdrajców - w parku maszynowym
znalazły się głównie Leman Russy, Chimery, Basiliski, nieco różnych wariantów
Malcadorów a nawet szwadron dwunastu niszczycieli czołgów klasy Destroyer.
Poziom wyszkolenia załóg pozostawiał oczywiście wiele do życzenia jednak
posiadanie miernie przeszkolonych jednostek pancernych było nieskończenie
lepsze od nieposiadania ich wcale. Znalezione w magazynach Chimery również
zostały obsadzone załogami tworząc piechotę zmechanizowaną stanowiącą bezpośrednią
osłonę dla jednostek pancernych. Pod osłoną nocy pomiędzy drugim a trzecim
dniem ofensywy cała ta pancerna masa kierowana była właśnie w rejon
spodziewanego uderzenia 88. Armii Oblężniczej. Dowódcy zdrajców, a może nawet
sam Lord Arkos, nie pomylili się w swoich domysłach i wkrótce ich przewidywania
miały zostać nagrodzone.
Po bezproblemowym rozjechaniu
przednich pozycji zdrajców, imperialne czołgi trafiły pod ostrzał wozów
zdrajców, który jednak ze względu na odległość i marne umiejętności załóg był
co najmniej mało celny. Załogi, rozgrzane wcześniejszym brakiem oporu i
niewielką skutecznością ognia nieprzyjaciela, mocno ruszyły do przodu by jak
najszybciej rozstrzygnąć starcie na swoją korzyść. Kiedy kriegańskie czołgi
zbliżyły się do pozycji zdrajców odezwały się ukryte w zasadzce Destroyery,
które swymi działami laserowymi zaczęły bezlitośnie rozpruwać nacierające wozy.
W wynikłym zamieszaniu zdrajcy ruszyli do kontruderzenia. W połowie dnia
wszelkie postępy 11. Korpusu Uderzeniowego zostały powstrzymane, większość
skierowanych do natarcia czołgów płonęła lub została unieruchomiona, a coraz
częściej w eterze pojawiały się prośby o ogień zaporowy. Nadzieje na
przełamanie drugiej linii umocnień przez 11. Korpus Uderzeniowy umarły w ledwie
pół dnia. O zmroku do naczelnego dowództwa dotarły jednak optymistyczne wieści
- na wschodzie, należący do 1. Korpusu Liniowego 3. Regiment osiągnął swoje
cele w sektorze 62-48 i oczekiwał na wsparcie kompanii pancernych z 14.
Regimentu Pancernego by następnego dnia ruszyć do dalszego uderzenia, które
również zostało ostatecznie powstrzymane.
88. Armia Oblężnicza rozbijała się o
umocnienia zdrajców raz po raz jak morska fala o brzeg. Żaden z biorących
udział w walkach regimentów nie miał już świeżych rezerw, te które jeszcze były
dostępne składały się z ocalałych z rzezi pierwszego dnia natarcia. Stany
osobowe wszystkich kompanii spadły do 30-35 procent, do rzadkości nie należała
drużyna dowodzona przez porucznika bo tyle zostało z jego plutonu. Równie
szybko szybko topniały zapasy amunicji i części zamiennych. W obliczu tak
bezrefleksyjnego uporu nawet wychowani w duchu poświęcenia i bezwzględnego
posłuszeństwa zwierzchnikom Kriegania zaczynali wątpić. Jeden z pułkowników
wprost stwierdził że naczelne dowództwo chce przebić umocnienia zdrajców bijąc
o nie głową. Stan głowy rzeczonego pułkownika po tym komentarzu pozostaje
nieznany jednak ciężko przypuszczać by była ona nadal w jednym kawałku.
Ofensywa trwała bez większego skutku
do swojego siódmego dnia. Na froncie pojawił się nowy dla Vraks gatunek
impasu. Każde potencjalne przełamanie spotykało się ze skutecznym kontratakiem
zdrajców, którzy z kolei sami nie byli w stanie wyprzeć Kriegan z już zajętych
pozycji. Obie strony mocno krwawiły jednak bliższa porażki zdawała się 88.
Armia Oblężnicza, która zaczynała przypominać cień samej siebie. Odmianą tej
sytuacji miało się stać wprowadzenie do boju w 122822.M41 całkowicie świeżej
jednostki w postaci należącego do 46. Korpusu Liniowego 468. Regimentu pod
dowództwem pułkownika Attasa. W jaki sposób 88. Armia Oblężnicza zdolna była
wygrzebać skądkolwiek jeden nienaruszony regiment pozostanie tajemnicą, ale
najprawdopodobniej stanowił on strategiczną rezerwę na wypadek zagrażającemu
ciągłości kriegańskich linii kontrataku zdrajców. Dowodzący regimentem
pułkownik Attas zaczynał swoją karierę najprawdopodobniej wśród Jeźdźców
Śmierci co wprost przełożyło się na zdolność do nieszablonowego myślenia,
improwizacji, samodzielności i krytycznego myślenia. Tym samym stanowił on
wyróżniającą się postać wśród ślepo posłusznych regulaminom i przełożonym
żołnierzy Korpusów Śmierci. Formułując plany uderzenia swojego regimentu Attas
uznał, że o wiele lepiej od uderzenia ludzkiej fali o wiele lepiej sprawdzi się
skoordynowane, ukierunkowane natarcie na stosunkowo wąskim odcinku. W ciągu
nocy przedstawił on założenia swoim oficerom, którzy bez większych oporów
zaakceptowali przedstawione im plany. Stało się tak pewnie w dużym stopniu
dzięki faktowi, iż jako oficer dowodzący regimentu pułkownik Attas mógł
skompletować kadrę z oficerów myślących podobnie do niego. Natura lubi jednak
równowagę przez co na poziomie dowództwa Korpusu plan pułkownika natrafił na
proporcjonalny opór. Pojawiały się głosy o nadmiernym skomplikowaniu planu czy
oczywistych problemach w przemieszczaniu większych oddziałów pod osłoną nocy.
Wskazywano również na całkiem poważne ryzyko wykrycia brnących przez ziemię
niczyją gwardzistów, którzy mogli zostać zmasakrowani i odcięci od posiłków.
Podniesione wątpliwości spotkały się z twardym stanowiskiem pułkownika Attasa,
który wskazał odpowiednio silny ogień artyleryjski jako klucz do powodzenia
całej operacji. W ramach przygotowań, jeszcze przed zaaprobowaniem planu na
poziomie Korpusu, kompanie artyleryjskie należące do jego regimentu zostały
ześrodkowane na odcinku planowanego natarcia. Co więcej, w swej
zapobiegliwości, pułkownik Attas kanałami oficjalnymi jak i nieoficjalnymi,
prośbą i groźbą pozyskał dodatkowe działa. Wykorzystując chyba magicznie
skombinowany przez pułkownika dodatkowy przydział amunicji, w nocy miały one
otworzyć na pozycje zdrajców ostrzał by całą swoją potęgą zdławić ich artylerię
i przekonać piechociarzy by grzecznie siedzieli w podziemnych schronach zamiast
przepatrywać przedpole kaprawymi ślepiami. O świcie, kiedy prowadzona przez
samego pułkownika Attasa piechota miała ruszyć do uderzenia, działa miały
podtrzymać ogniową nawałę i jedynie przesunąć ją 50 metrów w głąb pozycji
nieprzyjaciela.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz