W 124.822.M41 w ciemności nocy
poleciały pierwsze salwy artylerii 468. Regimentu. Kiedy tylko zaczęły spadać
na pozycje zdrajców. Ci jak zawsze w takich sytuacjach uznali że zaczęło się
kolejne przygotowanie artyleryjskie, które mogą spokojnie przeczekać w
bezpiecznych schronach, a kiedy się skończy i tak zdążą zająć swoje pozycje bo
przeciwnik dopiero wtedy ruszy do natarcia. Gdy artyleria rozgrzała się na
dobre i w roboczym tempie zaczęła posyłać nieprzyjacielowi wybuchowe
pozdrowienia z okopów, wprost w błoto ziemi niczyjej, zaczęli wypełzać kolejni
gwardziści ze swym dowódcą na czele. Metr po metrze brnęli przed siebie,a w
okopach po drugiej stronie nie było żywej duszy, która mogłaby ich zauważyć.
Założenia pułkownika Attasa sprawdziły się w całości - zdrajcy siedzieli
schowani głęboko pod ziemią, a artyleryjska palba i eksplozje pocisków
rozświetliły mroki nocy na tyle, że żaden z pododdziałów nie zaginął, a
przynajmniej nie zrobił tego definitywnie. Oczywiście tu i ówdzie zdarzył się
zabłąkany pluton jednak wkrótce odnajdywał dobrą drogę. Kompanie dotarły na
wyznaczone pozycje wyjściowe około 100 metrów od linii nieprzyjaciela - kolejne
metry stanowiły już zbyt duże ryzyko dostania się pod własne, zbłąkane pociski.
Tysiące szaroburych postaci zaległy w błocie w nerwowym oczekiwaniu na
zbliżający się szturm. Kiedy nadszedł umówiony czas, jeszcze nim wzeszło słońce
kriegańskie działa skupiły się na dokładnym przemaglowaniu samych okopów
zdrajców. Kilka chwil później ściana ognia i stali przesunęła się kilkadziesiąt
metrów za linię transzei by maksymalnie odciąć obrońców od ewentualnych
posiłków. Kiedy tylko ostatni pocisk artyleryjski rozerwał się na
nieprzyjacielskich okopach jako pierwszy z ziemi poderwał się pułkownik Attas
by własnym przykładem poprowadzić swoich ludzi do natarcia. Niemal natychmiast
po swoim dowódcy z ziemi zerwali się pozostali żołnierze i pędem rzucili się w
stronę nadal milczących okopów. Plan pułkownika zadziałał idealnie -
przyzwyczajeni przez lata do kriegańskiego schematu działania zdrajcy wybiegali
ze swoich schronów wprost pod lufy gwardzistów. Niektórym nie było dane nawet
tyle bo ni stąd ni zowąd wnętrze bunkra wypełniało się płonącym prometium
smażącym zdrajców na chrupko albo pod nogami biegnących zaczynały się plątać
pękate kształty granatów… BEZ zawleczek. Wzięci z zaskoczenia obrońcy niemal z
miejsca wpadli w panikę i rozpaczliwie rzucili się do ucieczki. Pierwszym,
który ruszył w pogoń za uchodzącym nieprzyjacielem był pułkownik Attas, który
wyskoczywszy z okopu i stanąwszy na kupie gruzu nawoływał swych ludzi do
pościgu. Nagle z kurzu i dymu, wbrew kierunkowi ucieczki wszystkich zdrajców,
wyłoniła się ogromna, zakapturzona postać. Wysoki na 3,5 metra, zbudowany
niemal z samych mięśni ogryn zaszarżował wprost na Attasa i zdzielił go na
odlew dzierżonym w rękach młotem. Pułkownik zginął od razu a jego ciało niczym
szmaciana kukiełka wyleciało w powietrze i opadło kilka metrów dalej.
Owładnięta szałem, żądzą mordu i przećpana bojowymi stymulantami bestia rzuciła
się na zaskoczonych gwardzistów i wykorzystując własną masę oraz swoją broń wycinała
wśród nich krwawy ślad zdając się jednocześnie całkowicie niewrażliwą na ból i
ostrzał z karabinów laserowych. Krwawej łaźni położył kres dopiero dobrze
wycelowany pocisk krak z kriegańskiego granatnika, który wywalił wielką dziurę
w korpusie potwora.
W niecałą godzinę od rozpoczęcia
natarcia do vraksjańskich umocnień dotarła druga fala natarcia, która o świcie
opuściła okopy 468. Regimentu ostatecznie przesądzając o wyniku starcia.
Gwardziści gnali zdrajców niczym bydło nie pozwalając im nawet na chwilę
odpoczynku nie wspominając o próbie obsadzenia jakiejś transzei czy
schronu gdy nagle ich oczom ukazał się widok nieprzyjacielskich żołdaków
pędzących na złamanie karku przez wyblakłą, nieco poszarpaną równinę. Druga
linia umocnień została przebita w ciągu jednego dnia. Zdrajcy przez osiem lat
topili we krwi niezliczone szturmy, które kosztowały życie trzech milionów
gwardzistów. Przez osiem lat pozostawali niewrażliwi na miliony ton amunicji
artyleryjskiej spadającej wprost na ich głowy. Wszystko to szlag trafił w ciągu
jednego, jedynego dnia. W utworzony przez 468. Regiment wyłom niemal
natychmiast zaczęły wlewać się kriegańskie czołgi i Jeźdzcy Śmierci by rolować
nieprzyjacielskie linie. Powtarzał się scenariusz z przebicia zewnętrznej linii
umocnień - w momencie powstania wyrwy zdrajcy niemal od razu porzucili całość
zajmowanych fortyfikacji ewakuując cały możliwy sprzęt i ludzi pod osłoną
oddziałów walczącej do ostatku straży tylnej. Niestety dla Lorda Dowódcy
Zuehlkego 88. Armia, pomimo generalnego odwrotu i dezorganizacji
nieprzyjaciela, nie była w stanie przejść z prowadzonego pościgu wprost do
szturmu na wewnętrzną linię umocnień. Jej oddziały, wykrwawione przez tydzień
szaleńczych szturmów, stanowiły żałosny cień dawnej potęgi. Potrzebny był czas na
odtworzenie wybitych regimentów, uzupełnienie strat w sprzęcie, odbudowania
bazy zaopatrzeniowej i generalny remont katowanego bez litości sprzętu
jednostek zaopatrzeniowych. Po raz kolejny Korpusy Śmierci zbliżyły się do
umocnień nieprzyjaciela i wryły w ziemię by zmiękczać jego opór w wyniku
długotrwałego oblężenia. Tym jednak razem sytuacja była o tyle odmienna że w
zasięgu imperialnych dział znalazł się cały zajmowany przez zdrajców teren
włączając w to siedzibę arcyzdrajcy Xaphana.
Sam kardynał, w odróżnieniu od swoich
dowódców, zdawał się nie przejmować sukcesami sług fałszywego Imperatora.
Jacykolwiek doradcy, którzy wcześniej otaczali Xaphana zostali odsunięci w cień
bowiem w tamtym czasie słuchał on jedynie Lorda Arkosa. Ten z kolei zapewniał go
po wielokroć o siłach dalece potężniejszych od jego wrogów, które z dużym
upodobaniem spoglądały na kardynalskie dzieło. Sam Arkos posiadać miał również
licznych sojuszników gotowych przyjść mu na pomoc, a jedynym co pozostawało do
zrobienia było odpowiednio poprosić. Otrzymawszy zgodę Xaphana Arkos zgromadził
towarzyszących mu czarnoksiężników i rozpoczął piekielny rytuał. Dla jego
zasilenia potrzebne były ogromne i niemożliwie krwawe ofiary złożone bogom
Chaosu jednak paradoksalnie nie stanowiły one większego problemu bowiem
populacja planety od dawna skażona była mocami Osnowy. Z pozoru nieszkodliwe
symbole ośmioramiennej gwiazdy, którymi buntownicy, niemal co do jednego w
dobrej wierze, znaczyli pojazdy, pancerze czy odzież dla szczęścia lub ochrony.
Z każdym dniem znaki te sączyły swój nadnaturalny jad w dusze obcujących z nimi
ludzi tym silniej im bardziej wierzyli oni w ich moc. Po dekadzie Vraksjanie co
do jednego ulegli tak potężnemu skażeniu, że nie było już dla nich odwrotu.
Wielu pogrążyło się w szaleństwie tak wielkim że gotowi byli dobrowolnie
poświęcić swe życie byle tylko zdobyć dla siebie i swoich panów więcej łask
tajemniczych potęg, których błogosławieństwo pozwalało przez tak długi czas
opierać się najeźdźcom. Z czasem do dowództwa 88. Armii Oblężniczej zaczęły
płynąć raporty o coraz częstszych zjawiskach, których natury lepiej było się
nie domyślać. Nad Vraks zaczynały gromadzić się gęste, burzowe chmury, z
których jednak nie padał deszcz. Rozcinające je błyskawice rozświetlały niebo
nienaturalnym światłem sprawiającym że wyglądało ono niczym zalane krwią.
Epicentrum formującej się nawałnicy znajdowało się zaś bezpośrednio nad
Cytadelą gdzie formowała się trzeszcząca od błyskawic, wirująca kolumna
czerwono-czarnych chmur. A to nie mogło zwiastować niczego dobrego...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz