Kiedy 88 Armia Oblężnicza została
sformowana nie pozostało nic innego jak wyruszenie na Vraks by bezlitosnymi
ciosami imperialnego młota wytłumaczyć buntownikom jak wielki błąd popełnili.
Lord Dowódca Zuehlke okazał się być typowym synkiem szlacheckiego rodu,
całkowicie godnym swojego braku reputacji i swą kwaterę główną umieścił na
Thracian Primaris, głównej planecie Sektora Scarus (tak swoją drogą to Thracian
Primaris nie ma szczęścia - w M39 po planecie przejechał się Failbaddon w
ramach 10 Czarnej Krucjaty, potem do pierdołowatego kardynała Borji podpiął się
Mamon a na koniec przyplątał się tam grubas Zuehlke). Zgodnie z najlepszymi
tradycjami wodzów mianowanych za zasługę posiadania odpowiedniego nazwiska nie
przejmował się szczególnie problemami pokroju łączności i braku możliwości
szybkiej reakcji na potencjalne zmiany na Vraks. Był przekonany że wojna jest
już wygrana, a zadaniem jego i jego sztabu będzie jedynie zapewnienie
regularnych i terminowych dostaw zaopatrzenia i mięsa armatniego. Uznał więc że
równie skutecznie będzie mógł robić z wygodnej i ciepłej kwatery na jakimś
cywilizowanym świecie, a nie spartańskiego strategium na okręcie czy nie daj
Imperatorze jakiegoś zafajdanego bunkra gdzieś na Vraks.
Pierwsze
transportowce przewożące jednostki 88 Armii Oblężniczej zaczęły docierać do
Systemu Vraks w 199 812.M41. Dwadzieścia statków transportowych różnej
wielkości przenosiło straż przednią sił uderzeniowych. Eskortę kolumny
stanowiły okręty eskortowe pod admirałem Rasiakiem dowodzącym z pokładu swego
okrętu flagowego, krążownika Lord Bellerophon. Kurs wyznaczony po przybyciu do
systemu miał zaprowadzić eskadrę do relatywnie bezpiecznego podejścia od
przeciwnej strony planety, z dala od Cytadeli i jej potężnych systemów
obronnych. Brak jakiejkolwiek floty po stronie obrońców oznaczał że siły
imperialne były stosunkowo bezpieczne i mogły bez przeszkód prowadzić swoje
operacje.
W 790
812.M41 do promów zaczęły ładować się pierwsze oddziały Korpusów Śmierci.
Przygotowując się do lądowania, szereg za szeregiem kompanie 143 Regimentu
Piechoty zajmowały miejsca w przepastnych ładowniach. Niedługo później na
niebie Vraks pojawiły się zwaliste kształty jednostek desantowych. Miejsca
lądowania wybrane zostały tak aby 88 Armia mogła utworzyć bezpieczny i stabilny
przyczółek dla dalszych operacji. Wzbity potężnymi silnikami vraksjański pył
nie zdążył opaść gdy z trzewi promów wysypywać zaczęły się kriegańskie
oddziały. Piechota 143 Regimentu z miejsca przystąpiła do wkopywania się w
miękką glebę Vraks. Inżynieryjne warianty Atlasów wyposażone w specjalistyczny
sprzęt do tworzenia okopów wgryzały się w teren tworząc pierwszą linię transzei
i okopów. Kiedy te były gotowe zostały dodatkowo wzmocnione zasiekami z drutu
ostrzowego i polami minowymi. Ledwie ruszyły prace ziemne we vraksjańskie
pustkowia wyruszyły oddziały jeźdźców śmierci aby zapewnić dalekie rozpoznanie
i ubezpieczenie przed potencjalnym atakiem zdrajców na nieumocnione jeszcze
pozycje Korpusów Śmierci. Czujki donosiły jednak tylko o bezkresnych, pokrytych
pyłem pustkowiach. Siły kardynała nie czyniły ani nie planowały żadnych
przedsięwzięć by zapobiec lądowaniu 88 Armii i pozostały im czas poświęcały na
wzmacnianie i rozbudowę własnych pozycji.
Z czasem imperialny przyczółek został
poszerzony i rozrósł się do rozmiarów małego, chociaż mocno improwizowanego,
portu gwiezdnego. Z orbity przybywały kolejne transporty ludzi, sprzętu, całych
gór amunicji i zaopatrzenia. Wszystkiego czego miała potrzebować ogromna armia
podczas długich, żmudnych i niemożliwie krwawych walk o przywrócenie planety
pod skrzydła Imperium. Nim całość sił przybyła na Vraks upłynął prawie jeden
standardowy rok. Kwestią do rozwiązania pozostawał jeszcze dystans, który
pokonać było trzeba by osiągnąć sektory przyszłego frontu. Odległość wynosiła
bagatela ponad 1500 kilometrów więc było to zdecydowanie więcej aniżeli można
było oczekiwać po kriegańskiej piechocie (możliwe że pozdychaliby po drodze, a
nawet jeśli by doleźli to nie przedstawialiby sobą wielkiej wartości bojowej)
czy po jakimkolwiek sprzęcie. Na szczęście w Departamento Munitorum znalazły
się jakieś w miarę rozsądne umysły i na Vraks przysłano również liczący pół
miliona umęczonych dusz korpus pracy zebrany pośród karnych kolonii planety
Arphista. Jego podstawowym zadaniem miało być zbudowanie ogromnej magistrali
kolejowej, którą najpierw wojsko a potem zaopatrzenie miały dotrzeć do sektorów
przyfrontowych. Skazańcy przystąpili do pracy i w błyskawicznym tempie tory
kolejowe zaczęły rozrastać się w kierunku północnym, wprost w stronę Pustkowi
van Merslanda gdzie w swoich umocnieniach kisili się przebrzydli zdrajcy. W tym
czasie na Vraks przybyła delegacja Adeptus Mechanicus i przywiozła ze sobą
potężne lokomotywy, które w przyszłości miały kursować po powstającej linii.
Wielkie, ryczące i plujące dymem góry plastali były w stanie jednorazowo
ciągnąć za sobą setki wagonów. W końcu, któregoś dnia 965 812.M41, wyruszył
pierwszy skład przewożący ludzi i sprzęt 3 Regimentu Oblężniczego. Kilka dni i
nocy wielki wąż wagonów tłukł się przez Równiny Saritama by w końcu dostarczyć
swój ładunek na około 100 kilometrów od linii nieprzyjaciela i ponad 1000
kilometrów od głównego celu - Cytedali w której krył się przywódca zdrajców.
Resztę drogi trzeba było przebyć pieszo, dopiero z czasem, po ustabilizowaniu
linii frontu linia kolejowa mogła w razie potrzeby zostać podciągnięta bliżej.
Za plecami maszerującego ku wrogowi wojska na powrót przystąpił do swoich zadań
korpus pracy. Jego zadaniem była rozbudowa infrastruktury kolejowej, która z czasem
nabrała postaci krwiobiegu dostarczającego dostarczającego do przyfrontowych
magazynów 88 Armii Oblężniczej wszystkiego czego potrzebowała ona do
prowadzenia walki w imię Imperatora.
Plan wojny o Vraks był brutalnie
prosty - zamiast koncentrować wysiłki na jednym odcinku frontu postanowiono od
razu przycisnąć nieprzyjaciela na całej jego długości. Budowniczowie Cytadeli
porządnie odrobili swoje zadania domowe i umieścili ją tak że od południa i
wschodu osłaniały ją nieprzebyte wąwozy. Jedynymi kierunkami z których można
było uderzyć w miarę sensownymi siłami były północ oraz zachód i właśnie od tej
strony uderzać miały Korpusy Śmierci. Na południowym zachodzie rozmieszczony
został 34 Korpus Liniowy , z zachodu nacierać miały 12 i 30 Korpus Liniowy, od północy
1 Korpus Liniowy. Jedynym problemem był fakt że ci, którzy rozbudowywali i
poprawiali umocnienia Cytadeli też nie byli w ciemię bici i właśnie te kierunki
osłaniane były przez najsilniejsze odcinki zewnętrznych linii obronnych.
Najbardziej ryzykownym elementem
tworzonego planu było przebijanie się przez pierwszy pierścień umocnień - ich
długość wymuszała mocne rozciągnięcie jednostek Korpusów Śmierci wzdłuż linii
frontu przez co były one podatne na kontrataki ze strony obrońców. W tym czasie
dużo zależeć miało od koordynacji uderzeń i zgrania każdego oddziału z
sąsiadami tak aby żaden nie wyszedł nadmiernie do przodu i nie stworzył luki w
którą nieprzyjaciel mógł wbić klin. To swoiste rozpoznanie wroga bojem miało na
początku za zadanie zidentyfikować najsłabiej bronione odcinki frontu by na
nich skupić dodatkowe siły w celu ich przebicia. Oczywiście nacisk na
całej długości frontu miał zostać
utrzymany w niezmienionej formie w dwojakim celu. Pierwszym było dążenie do
tego aby wróg nie zorientował się, że gdzieś szykowany jest bardziej
skoncentrowany atak. Drugim, równie ważnym chociaż zdecydowanie mniej
podstępnym, było związanie sił nieprzyjaciela walką a tym samym
zminimalizowanie możliwości przesunięcia jednostek do wzmocnienia odcinków,
które przebijać próbowały Korpusy Śmierci. W założeniach imperialnych strategów
pierwsza linia obrony miała zostać przebita jak najszybciej przez wszystkie
Korpusy Liniowe jednocześnie, zaś w stworzone wyrwy miały wlać się regimenty
pancerne, które miały zwijać flanki obrońców, odcinać odwrót i okrążać
próbujących się wycofać. Brak powodzenia któregoś z Korpusów oznaczał, iż
zdrajcy mieliby wystarczająco dużo czasu by wycofać wiele swoich jednostek w
całkiem przyzwoitym stanie, poza tym niepowodzenie 30 lub 1 Korpusu Liniowego
oznaczało niepełne zlikwidowanie pierwszej linii obrony ze względu na dodatkową
linię umocnień tworzącą swoisty łącznik pomiędzy pierwszą a drugą linią obrony.
Odniesiony sukces i wybicie możliwie
największej ilości heretyków miały stanowić jedynie otwarcie dla prawdziwego
okrążenia pozycji zdrajców - druga linia obrony miała kilkukrotnie mniejszą
długość co oznaczało, że Korpusy Liniowe będą w stanie osiągnąć tak lubianą
przez siebie przytłaczającą koncentrację ludzi i sprzętu. Na przełamanie drugiej
linii przewidziane zostało więcej czasu, dowódcy mieli otrzymać czas na
dokładne rozpoznanie pozycji nieprzyjaciela i przygotowanie się do natarć.
Natarć,które miały zostać znów przeprowadzone jednocześnie ze szczególnym
naciskiem na najsłabsze zidentyfikowane punkty oporu i wyprowadzić jednostki 88
Armii Oblężniczej na przedpola wewnętrznej linii oporu. Po zajęciu pozycji
wokół niej Kriegan czekały niemal wakacje, bowiem ostateczny los zdrajców
zostałby przypieczętowany. W bezpośrednim zasięgu ciężkiej artylerii znalazłaby
się wtedy sama Cytadela, którą można by kruszyć bezlitosnym, nieprzerwanym
ostrzałem i ostatecznie bezpośrednim szturmem zdobyć to co z niej pozostało. W
miarę możliwości zdradzieckiego kardynała należało wziąć żywcem by urządzić mu
pokazowy proces i ku wielkiej radości obywateli Imperium pojednać go na nowo z
Imperatorem w oczyszczających płomieniach stosu.
W 166 813.M41 nad Vraks zaczął
wstawać kolejny szary poranek. Na pozycjach zdrajców wartownicy zamiast z
wrogiem walczyli ze snem i marzyli o zdaniu służby i walnięciu się do
czegokolwiek przypominającego łóżko. Kiedy pierwsze promienie porannego słońca
omiotły bezkres Pustkowi Van Meerslanda coś się nie zgadzało z tak dobrze znaną
rutyną wielu wcześniejszych dni. Linia horyzontu, zazwyczaj płaska i nudna,
zakłócona była czymś dziwnym, jakąś nową warstwą dzielącą burą powierzchnię
pustkowi od szarego nieba. Gdy czujki zdrajców wytężały zapuchnięte oczy
tysiące a nawet miliony oczu patrzyły na ich pozycje. Część po prostu spoglądała
przez szkła swoich respiratorów, młodsi oficerowie trzymali przy oczach
lornetki, starsi wlepiali twarze w o wiele potężniejsze lornety nożycowe i
dalmierze. Za ich plecami dziesiątki tysięcy luf artyleryjskich wznosiło w
niebo swe paszcze jakby niecierpliwie czekając aż będą mogły z rykiem miotać
ogień i żelazo. Przy każdej pozycji leżały ułożone zapasy amunicji, wokół
każdego działa obsady czekały na rozkaz w pełnej gotowości, po raz ostatni
sprawdzały zapalniki i dokonywały ostatnich poprawek. Dowódcy baterii
oczekiwali przy swoich stacjach vox na rozkaz otwarcia ognia. W pewnym momencie
wszystkie radiostacje przebudziły się do życia. Serią pisków oznajmiały
przyjęcie kolejnych części nadchodzącej wiadomości. Chwilę później pochyleni
nad nimi operatorzy unieśli się zwracając się ku swym dowódcom. Nadszedł
wyczekiwany sygnał. Po całej długości tymczasowych pozycji 88 Armii przeszedł
grom i zaraz po nim połączone podmuchy wystrzałów. Ze świstem i rykiem pierwsze
salwy pomknęły w stronę pozycji zdrajców. Po chwili eksplodując zaczęły wyrywać
w powietrze wielkie słupy dymu, pyłu i skalnych odłamków,a rozgrzane do
czerwoności odłamki ze wściekłym gwizdem przecinały powietrze powietrze. Gęste
eksplozje z czasem zaczęły przeradzać się w jednorodny łomot w miarę jak
kriegańscy artylerzyści rozgrzewali się i wchodzili w rytm swojej morderczej
pracy.
Za
liniami obrońców artyleryjska nawała dokonała gwałtownej i brutalnej pobudki
pogrążonych we śnie załóg punktów oporu. Wyrwani ze snu piechociarze gnali na
swoje pozycje wyprzedzani przez pędzących jeszcze szybciej artylerzystów,
którzy jak najszybciej chcieli odpowiedzieć ogniem kontrbateryjnym. Ryk
silników przemieszczających się na uprzednio przygotowane pozycje ogniowe
Basilisków utonął w potężnym huku ostrzału. Ledwie potężne wozy się zatrzymały,
w górę powędrowały ich lufy a po chwili otwarły się ich zamki by przyjąć
pierwsze naboje. Wkrótce pociski poleciały w stronę pozycji 88 Armii w
odpowiedzi na prowadzoną przez nią nawałę artyleryjską. O otwarciu ognia przez
obrońców kriegańscy artylerzyści zorientowali się dopiero gdy wokół ich pozycji
zaczęły eksplodować pociski. Z początku wychodziły braki w wyszkoleniu Vraksjan
- ostrzał był niecelny jednak z czasem pociski zaczynały lądować coraz bliżej
pozycji kriegan. Ostatecznie zdrajcy zaczęli uzyskiwać pojedyncze trafienia
chociaż biorąc pod uwagę dystans prowadzenia ognia były one raczej dziełem
przypadku.
Kiedy
poranek na dobre rozgościł się nad Pustkowiami Van Meerslanda ku zewnętrznej
linii obronnej równym krokiem ruszyła ława piechoty. W dwumetrowych odstępach
gwardziści zmierzali do przodu podczas gdy nad ich głowami ze świstem i wyciem
przelatywały w obie strony pociski artyleryjskie. Ich zadaniem nie był jednak
szturm na pozycje heretyków, ponieważ nawet najwięksi optymiści (albo wariaci)
w dowództwie doskonale wiedzieli że kilkugodzinny ostrzał to zdecydowanie za
mało by nawet w minimalnym stopniu osłabić głęboko urzutowaną obronę. Tego dnia
mieli jedynie maszerować w stronę umocnień nieprzyjaciela i korzystając z
artyleryjskiej nawały okopać się w ich bezpośrednim pobliżu. Do zmroku
żołnierze wykopali pierwsze, głębokie na 2-2,5 metra dziury mieszczące dwóch
ludzi. Następnego poranka roboty ziemne były kontynuowane - zaczęły powstawać
rowy łącznikowe spinające pojedyncze okopy należące do jednej drużyny. Z czasem
okopy drużyn łączone były na poziomie plutonów, kompanii i w końcu całych
regimentów tworząc nieprzerwaną linię szczelnie izolującą zdrajców od reszty
planety. Roboty postępowały wyjątkowo szybko - przypominająca pumeks skała
kruszyła się łatwo, a do kriegańskiej odporności i oddania obowiązkom dołączył
duch współzawodnictwa - żołnierze ścigali się między sobą w wykonywaniu zadań
tak jak niegdyś robili to jako poborowi na Krieg. W relatywnie krótkim czasie
zwykłe rowy strzeleckie zamieniły się w pełnoprawne okopy ze schronami,
magazynami, pozycjami broni ciężkiej i co dla przeciętnego piechocińca
najważniejsze - latrynami ;). W stronę tyłów wprowadzone zostały transzeje
umożliwiające stosunkowo bezpieczne zaopatrywanie i rotowanie znajdujących się
w pierwszej linii jednostek. Pewnym problemem pozostawała vraksjańska pogoda -
każda z tak często występujących na planecie burz zamieniała pokrywający
powierzchnię pył w gęste, lepkie błoto oblepiające zarówno ludzi jak i maszyny.
Chociaż pewnie nawet najpaskudniejsze błoto było niczym w porównaniu z
przyjemnościami jakie Krieg fundowało młodym rekrutom. Zdawało się jednak że
największymi przeszkodami w działaniach gwardzistów zostaną kapryśna pogoda i z
lekka koślawy ostrzał vraksjańskich artylerzystów. Wojska kardynała obsadzające
linie obronne nie kwapiły się szczególnie do opuszczenia swoich umocnień by
nawet spróbować spuścić wstępne lanie grzebiącym się w ziemi Korpusom Śmierci.
Kiedy
transformacja rowów strzeleckich w solidne, dobrze rozwinięte linie obronne
została zakończona nadszedł czas planowania pierwszego uderzenia. Wybór padł na
odcinek leżący na zachodzie, w sektorze 46-39 stanowiącym fragment strefy
odpowiedzialności 12. Korpusu Liniowego. Do natarcia miał ruszyć 149. Regiment
Oblężniczy ze wsparciem 143. i 150. Regimentu odpowiednio na lewym i prawym
skrzydle. Zadaniem regimentów wspomagających było przeprowadzenie pozorowanych
ataków na umocnienia zdrajców by związać ich walką i przynajmniej częściowo
zaangażować ich rezerwy by odciążyć odcinek rzeczywistego uderzenia. W sumie na
pozycje obrońców ruszyć miało pół miliona ludzi urzutowanych w kolejne fale. Za
plecami piechociarskich mas ześrodkowany został 11. Korpus Uderzeniowy, który
miał oczekiwać w gotowości na wypadek przebicia linii nieprzyjaciela. Początek
operacji wyznaczony został na 212 813.M41.
Plan
uderzenia był brutalnie prosty - zakładano zalanie wroga kolejnymi falami
nacierającej piechoty. Zadanie wyznaczone pierwszej fali było wyjątkowo
prozaiczne - mieli rozpoznać linie nieprzyjaciela walką i zidentyfikować
najsłabsze punkty dla kolejnych fal. Czołem drugiej fali mieli być grenadierzy,
których zadaniem było wbicie się możliwie najgłębiej w linie heretyków i
ustanowienie tam czegoś na kształt przyczółków. Z nich miały być wyprowadzane
kolejne, tym razem mniejsze uderzenia tak aby ostatecznie skruszyć opór
obrońców na dystansie pozwalającym na wyprowadzenie formacji zmechanizowanych
11. Korpusu Uderzeniowego na ich tyły. Pod ciągłym ogniem nękającym ze strony
przeciwnika Korpusy Śmierci zaczęły prowadzić przygotowania do nadciągającego
natarcia. W wyznaczone sektory ściągano dodatkowe działa i kompanie piechoty.
Wozy amunicyjne Trojan dowoziły kolejne setki nabojów artyleryjskich i tony
zaopatrzenia.
Cała operacja, jakże subtelna i
kriegańska w swym zamyśle, miała być poprzedzona równie subtelnym i równie
kriegańskim, trwającym całe dnie przygotowaniem artyleryjskim. Do nakarmienia
biorących w nim dział przygotowano 4 miliony nabojów artyleryjskich ważących od
3 do 5 tysięcy ton (głównie w zależności od ilości amunicji dla Meduz i
Colossusów). Artyleria została urzutowana w czterech liniach. Pierwszą tworzyły
moździerze na pozycjach bezpośrednio w okopach. Ich zadaniem było zasypanie
transzei nieprzyjaciela stromotorowym ogniem by z grubsza je zdemolować, a przy
okazji zachęcić zdrajców do poszukania porządnego schronu i wybić tych, którzy
byli zbyt durni lub zbyt fanatyczni by to zrobić. Nieco z tyłu pozycje zajęła
artyleria polowa ze swoimi ciężkimi moździerzami i thuddami. Jej celami były
zidentyfikowane pozycje broni ciężkiej. W kolejnej linii znalazły się już
poważne argumenty w postaci ciężkich haubic Meduza. Miały one zająć się się
rozbijaniem schronów, bunkrów i czegokolwiek innego co było potencjalnie
niewrażliwe na ogień mniejszych dział i mogło paskudnie dać się we znaki
atakującej piechocie. W czwartej linii uszykowano Earthshakery, którym
wyznaczono kilka zadań. Na początku wystawić miały przesuwający się przed
czołem atakującej piechoty walec ogniowy by zapewnić jej pewnego rodzaju
zasłonę, spróbować oczyścić teren z potencjalnych pól minowych i stworzyć
całkowicie improwizowane okopy w postaci lejów po wybuchach. Następnie miały
dołączyć do ognia zaporowego jako kolejny argument przekonujący heretyków by
grzecznie siedzieli w swoich schronach. Ostatecznie miały realizować zadania
izolowania ogniem wyznaczonych sektorów jak również prowadzenia ognia
kontrbateryjnego. Dowództwo musiało przywiązywać do nadchodzącego natarcia dużą
wagę bowiem jego najcięższym wsparciem ogniowym miały być baterie Colossusów,
których zadania miały być wyznaczane na bieżąco w miarę rozwoju sytuacji na
froncie.
Przygotowanie artyleryjskie trwało
nieprzerwanie przez pięć dób. Ziemia niczyja obrócona została w sito, ostrzał
mielił pozycje kardynalskich wojsk bez ustanku i bez litości. Ferrobetonowe
bunkry zamieniały się w sterty dymiących gruzów, eksplozje po prostu zmiatały
rozciągnięte zapory z drutu ostrzowego, a okopy znikały kiedy wewnątrz wybuchał
jakiś szczęśliwy pocisk (szczęśliwy oczywiście z punktu widzenia Korpusów
Śmierci) a pozostały lej zasypywany był ziemią, kamieniami i odłamkami
wyrzuconymi w powietrze przez inne wybuchy. Całość wyglądała jak najczystsza
postać gniewu Imperatora realizowana ludzkimi rękoma. Według wszelkich prawideł
i zdrowego rozsądku nic nie miało prawa przetrwać trwającego pięć dni
artyleryjskiego piekła.
W 212 813.M41 wszystko i wszyscy byli
gotowi. Kompanie pierwszej fali stały przy ścianach swoich okopów w oczekiwaniu
na sygnał do ataku. Artyleria biła bez litości i odpoczynku w pozycje
nieprzyjaciela. Pod osłoną nocy dedykowane drużyny stworzyły w zaporach z drutu
ostrzowego przejścia dla nacierających żołnierzy. Oficerowie kręcili się
nerwowo przy radiooperatorach, sierżanci równie nerwowo spoglądali na swoich
dowódców zaś wycie pocisków nad ich głowami jedynie przybierało na sile. Dające
się odróżnić odgłosy eksplozji z czasem zlały się w jednolity łoskot, tak
potężny że zdawało się że on sam zdolny będzie skruszyć umocnienia
nieprzyjaciela.
W pewnym momencie ostrzał ucichł jak
ucięty nożem. Ostatnie echa przetoczyły się nad pozycjami obu stron po czym nad
frontem zapadła absolutna cisza. Stojący do tej pory niemal nieruchomo
gwardziści poruszyli się prawie jednocześnie, jakby rażeni jednym impulsem.
Przez sieć vox padł rozkaz do ataku. Pierwsze szeregi ruszyły w stronę drabin,
wspięły się na nie i poprzez wykonane w nocy przejścia przez druty wkroczyły na
ziemię niczyją. PIerwsze przekroczone metry zdawały się potwierdzać to co
podpowiadał zdrowy rozsądek - artyleryjski walec zmiażdżył, rozniósł albo
pozbawił zmysłów wszystkich obrońców i obrócił w gruzy wszelakie umocnienia.
Krok za krokiem Korpusy Śmierci zmierzały przed siebie jednak z naprzeciwka nie
padał ani jeden strzał. Dziesięć metrów, dwadzieścia, pięćdziesiąt… i nadzieje
optymistów umarły. Ze strony pozornie strzaskanych umocnień nieprzyjaciela
nadleciał ogień obrońców tworząc pierwsze wyrwy w nacierających formacjach.
Pierwsze metry przebyte w relatywnym spokoju były zasługą tego że siły
kardynała po artyleryjskiej nawale musiały popędzane wrzaskami i knutami
egzekutorów opuścić bezpieczne schrony i obsadzić swoje pozycje. Huraganowy
ogień zmiatał kolejnych żołnierzy Korpusów Śmierci jednak parli oni naprzód,
niepowstrzymani i niewrażliwi na ponoszone straty. Niedługo później do
szalejącej rzezi swoje dołożyli vraksjańscy artylerzyści kiedy pierwsze pociski
zaczęły lądować i eksplodować pośród nacierających oddziałów. Bezrobotne nie
pozostawały również obsady kriegańskich dział próbujące za wszelką cenę
zwalczyć działa nieprzyjaciela i przekonać zdrajców by ci wrócili do
bezpiecznych kryjówek. Wśród kolejnych eksplozji, latających ludzkich
szczątków, wrogich serii wycinających całe drużyny, krzyków i jęków rannych
załamałoby się natarcie niemal wszystkich innych formacji Gwardii Imperialnej
jednak Korpusy Śmierci parły dalej by ofiarą ze swojego życia odkupić
śmiertelne grzechy popełnione przez ich przodków wobec Boga-Imperatora. W miarę
jak ogień ze strony obrońców narastał nacierające oddziały zaczęły przypadać do
ziemi by skorzystać z lejów stworzonych w czasie przygotowania artyleryjskiego.
Skokami próbowały przemieszczać się do przodu jednak zawczasu wstrzelane
moździerze i haubice nieprzyjaciela zbierały pośród nich straszliwe żniwo.
Wszystko wskazywało na to że atak ugrzązł w miejscu - oddziały pierwszej fali
były systematycznie i bezlitośnie wybijane, kolejne plutony dostawały się pod
ostrzał ledwie przekroczyły krawędź okopów i wielu zabitych (albo żałosnych
strzępów które po nich pozostały) wpadało wprost na głowy oczekujących na swoją
kolej gwardzistów. Jeżeli jakiemuś plutonowi udało się ostatecznie dostać w
bezpośrednie pobliże umocnień to był on już na tyle wymaglowany że samodzielnie
nie był w stanie zdziałać czegokolwiek. Nie zmieniało to jednak faktu że
wiedzeni samobójczym poczuciem obowiązku Krieganie uderzali na wrogie
umocnienia, obrzucali je granatami, szarżowali do walki na bagnety i ginęli w
tak samo bohaterskiej jak bezsensownej walce. Wkrótce do pierwszej fali zaczęły
dołączać oddziały grenadierów stanowiących czołowe elementy drugiego etapu
uderzenia. Ostatecznie los drugiej fali natarcia był dokładnie taki sam jak i
pierwszej - zabici i ranni obficie zalegli obszar ziemi niczyjej bez uzyskania
jakichkolwiek znaczących sukcesów. Szalejącą rzeź przerwała dopiero
nadciągająca noc.
Kiedy zapadł zmierzch przyszedł czas
na pierwsze podsumowania. Pierwsza fala natarcia została zniszczona. Z 32.
Kompanii 149. Regimentu liczącej pierwotnie ponad 600 ludzi wieczorem przy
życiu pozostało ledwie 58, a pośród nich nie było żadnego oficera. Zabici
zalegali wszędzie - na ziemi niczyjej, na koncertinach, w przerwach pomiędzy
nimi, nawet w samych okopach spoczywały powykręcane w groteskowych pozycjach ciała.
W spowijającej Vraks ciemności z ziemi niczyjej dobiegały jęki rannych, którzy
jakimś cudem przeżyli. Wystrzeliwane co jakiś czas pociski oświetlające rzucały
światło na scenę z piekła rodem - setki wijących się w męce postaci,
próbujących w jakikolwiek sposób dostać się do przyjaznych okopów, a wśród nich
żałosne garstki ocalałych szykowały swoje pozycje na nadchodzącą noc. Następny
dzień stał się sceną podobnych wydarzeń - fala za falą oddziały Korpusów
Śmierci roztrzaskiwały sie o ogniową zaporę i umocnienia nieprzyjaciela. W
ciągu dwóch niemożlowie krwawych dni nie zaistniała nawet odległa szansa na
przełamanie zewnętrznych linii obronnych. To co w świadomości imperialnych
strategów pozostawało siecią punktów oporu połączonych rowami łącznikowymi zostało
przez kilka lat zamienione w linię obronną z prawdziwego zdarzenia. Ziemne
schrony w większości zamieniły się w ferrobetonowe, transzeje wybetonowano i
przekształcono w pełnoprawne linie obronne, dobudowano dziesiątki nowych
punktów oporu. Stare pola minowe zostały ułożone na nowo,a do nich dodano
dziesiątki nowych. Szturm okazał się bolesną i kosztowną lekcją pokory wobec
zdrajców i dowodem na to, że byli oni czymś zdecydowanie bardziej wymagającym
niż zwykła banda rebeliantów.
Kiedy natarcie zostało ostatecznie
odwołane w 218 813.M41 niedobitki regimentów biorących w nim udział zaczęły
zbierać się w improwizowane oddziały by obsadzić własne linie na wypadek
kontrataku ze strony nieprzyjaciela. Kontrataku na który nie trzeba było długo
czekać. Zdrajcy słusznie założyli, że siły imperialne będą mocno sponiewierane
i postanowili wykorzystać ten fakt by podjąć próbę spuszczenia im jeszcze
większego lania. Aby nie uprzedzać wroga o natarciu dowódcy heretyków
postanowili zrezygnować z przygotowania artyleryjskiego. Któregoś ranka obrońcy
po prostu pojawili się na przedpolu kriegańskich pozycji pokonując ziemię
niczyją chimerami zdobytymi we vraksjańskich zbrojowniach. Na ich widok
gwardziści rzucili się do rozpaczliwej obrony obsadzając wszystkie stanowiska
ciężkiej broni jaką dysponowali, a na swoje szczęście mieli jej sporo ponieważ
w czasie natarcia nie mieli okazji by podciągnąć ją naprzód. Teraz to oni byli
tymi, którzy z relatywnie bezpiecznych okopów mieli odstrzeliwać odsłoniętych
zdrajców brnących przez księżycowy krajobraz. Pod zorganizowanym ogniem kriegan
gąsienicowe transportery zaczynały zapalać się jeden po drugim, a ciała
zabitych buntowników dołączyły do zalegających ziemię zwłok żołnierzy Imperium.
Pomimo zadania rebeliantom ciężkich strat impet ich uderzenia był zbyt duży i
wkrótce zaczęli oni zbliżać się do kriegańskich okopów. Na odcinku R462-3892
dowodzący improwizowanym oddziałem niedobitków z trzech kompanii porucznik
Marot wezwał poprzez vox ostrzał przedpola swoich pozycji jednak jego wołanie
pozostało bez odpowiedzi. Serie ciężkich stubberów i zajadły ogień karabinów
laserowych nie były zdolne zatrzymać fali heretyków i wkrótce ich granaty
zaczęły wpadać do okopów oddziału Marota. Nie minęła dłuższa chwila i starcie
prowadzone do tej pory na dystans zamieniało się w bezwzględną i brutalną walkę
wręcz w miarę jak do transzei przedostawało się coraz więcej żołnierzy
nieprzyjaciela. Oddział porucznika Marota został odcięty po czym bez litości i
pardonu wybity do nogi. Wyglądało na to że zdrajcy odnieśli mały sukces
zajmując część kriegańskich okopów i tworząc zaczątek większej wyrwy w ich
liniach. Kiedy szczęśliwcy, którym dane było przeżyć walkę, charcząc, łapali
oddech, baterie artyleryjskie Korpusów Śmierci otrzymały nowe zadanie ogniowe i
tym razem miały je zrealizować. Zdobyty fragment okopów został dosłownie
zasypany pociskami Earthshakerów, które zmiotły go z powierzchni Vraks razem z
siedzącymi w nich heretykami. Podobne sceny miały miejsce wzdłuż całej długości
odcinka natarcia jednak nigdzie linie Korpusów Śmierci nie zostały sforsowane.
Zmierzch przyniósł koniec trzydniowej, wściekłej, szaleńczo krwawej i
bezlitosnej bitwy. Bitwy mającej dać 88 Armii Oblężniczej łatwe przebicie
zewnętrznego pierścienia obrony, otoczenie jego reszty i wybicie całej hordy
heretyków nim ci zdołaliby wycofać się na drugą linię. Zamiast tego przyniosła
ona bolesne rozczarowanie zdolnościami zdrajców do przygotowania się do
nadciągającej wojny i wykrwawienie przynajmniej 149. Regimentu Oblężniczego, który
utracił zdolność do przeprowadzenia jakichkolwiek operacji ofensywnych do czasu
przybycia i wcielenia posiłków (przypadku 149. Regimentu to raczej ocalali
zostaliby przyłączeni do nowego regimentu, chociaż być może już jako
grenadierzy). Sytuacja na froncie wróciła do pierwotnego pata i jedynie
artylerzyści toczyli dalej swe śmiertelne pojedynki.
Po
nieudanym szturmie 149 Regimentu Oblężniczego na pozycje zdrajców swego
szczęścia próbowały pozostałe regimenty 88. Armii Oblężniczej jednak i one
dostały dokładnie takie same baty. Różnicą w ich natarciach był fakt
przygotowania na potencjalny kontratak ze strony nieprzyjaciela. Przez chwilę
wydawało się że w liniach wroga powstanie choćby mały wyłom, z którego będzie
można skorzystać. Oddziały 308. Regimentu utworzyły przyczółek wewnątrz linii
obronnych jednak po serii desperackich kontrataków musiały się one wycofać. Na
froncie zapanował trwający całe tygodnie impas. Żadna ze stron nie przejawiała
szczególnej ochoty do kąsania nieprzyjaciela. Vraksjanie ze względu na,
delikatnie rzecz biorąc, marne umiejętności żołnierzy nie mieli możliwości
pokonania dobrze wyszkolonych jednostek Gwardii Imperialnej w otwartym polu,
zaś regimenty oblężnicze 88. Armii lizały rany i odbudowywały swój potencjał.
Impas nie oznaczał jednak że obie strony bezczynnie siedziały w swoich okopach.
Artyleria
obu stron z dużym zacięciem serwowała przeciwnikom solidny program rozrywkowy
porządnym i nieustającym ostrzałem. Prowadzony ogień nie był ogniem
precyzyjnym, jego założeniem było proste nasycenie określonego obszaru
pociskami. Większość spadała na pylistą glebę Vraks nie wyrządzając większych
szkód jednak część raziła nieco bardziej wartościowe cele. A to rozbite zostało
działo albo pojazd pancerny, a to szczęśliwy pocisk wleciał przez ambrazurę do
wnętrza schronu i go unieszkodliwił, zaś najczęściej lądował on wprost we
wrogim okopie i rozrzucał siedzącą w środku piechotę w promieniu
kilkudziesięciu metrów.
Sami
piechociarze również nie siedzieli potulnie i nie czekali jak barany na rzeź.
Pod osłoną ciemności patrole wychodziły na ziemię niczyją by nieco powęszyć -
odnaleźć przerwy w zaporach z drutu, usunąć miny nieprzyjaciela i porozsiewać
nieco własnych. Co bardziej bojowo nastawieni dowódcy urządzali ze swoimi
ludźmi rajdy na pozycje nieprzyjaciela by zdemolować jakieś wyjątkowo
upierdliwe stanowisko ciężkiej broni albo posterunek obserwacyjny, zaiwanić z
wrażych okopów co ciekawsze fanty jak mapy, rozkazy czy tabele kodowe i, co
najważniejsze, pojmać jednego albo kilku jeńców (im wyższych stopniem tym
lepiej). Po powrocie na własne linie zdobycze odsyłane były na tyły do analizy
a jeńcy na przesłuchania by wydusić z nich wszelkie możliwe informacje o
liczebności, rozmieszczeniu i planach nieprzyjaciela.
Zabijanie
czasu w tak ryzykowny sposób nieuchronnie powodowało całkiem znaczące straty w
ludziach. Co do strat zdrajców brakuje jakichkolwiek sensownych danych,
natomiast 88. Armia Oblężnicza codziennie do listy zabitych dodawała średnio
dwa tysiące nowych pozycji.
W
miarę przedłużania się impasu kriegańskie okopy rozrastały się tworząc coraz
głębiej urzutowaną linię obrony. Istniejące umocnienia zostały poprawione i
wzmocnione, pozycje artyleryjskie poprawione i, w wielu wypadkach, naprawione.
Linia kolejowa z pojedynczej nitki rozrosła się do struktury krwiobiegu 88.
Armii Oblężniczej i zaopatrywała żarłoczną machinę wojenną. Pomiędzy
centralnymi składami korpusów lub regimentów a kompanijnymi magazynami
przyfrontowymi niczym mrówki kręciły się chmary Trojanów, pomiędzy nimi zasuwały
Centaury wiozące rozkazy czy sam Bóg-Imperator wie co, zaś całe to tałatajstwo
rozstępowało się niczym morskie fale przed zmierzającym gdzieś Baneblade’m.
Niestety nawet kriegańskie mistrzostwo w projektowaniu, konstruowaniu i
utrzymaniu okopów z czasem przegrało z wrednym vraksjańskim klimatem. Tak
częste i powszechne na Vraks burze tworzyły na zrytej artyleryjskim ogniem
ziemi niczyjej niezliczone kałuże i jeziorka, a
kriegańskimi transzejami radośnie płynęła przesiąkająca przez porowatą
glebę woda. Nawet kiedy udało się ją odprowadzić wszędzie zalegało lepkie szare
błoto. To samo w sobie paskudne bajoro w przeciągu kilku dni walk stało się
jeszcze bardziej odrażające. Nad całą długością linii frontu zaczął unosić się
duszący odór rozkładu gdy pod czułym dotykiem Nurgla zaczęły gnić niepogrzebane
zwłoki. Polegli z obu stron zostawali tam gdzie padli, ponieważ nie było
możliwości odzyskania ich ciał - wszelkie próby przynosiły jedynie coraz
większe straty. Nieprzerwany ostrzał artyleryjski rozrywał zalegające zwłoki na
strzępy, mieszał je z ziemią i roznosił obrzydliwą mieszaninę we wszystkie
strony. Tam gdzie udało się odzyskać zwłoki poległych gwardzistów widoczne były
ponure postacie kwatermistrzów i ich pomocników. Kręcili się oni pomiędzy
poległymi by odzyskać z nich cokolwiek co nadawało się do ponownego
wykorzystania przez napływające stałym strumieniem na Vraks uzupełnienia.
Przełamanie
zewnętrznego pierścienia obrony miało być szybkie, nieskomplikowane i
relatywnie mało kosztowne (oczywiście mało kosztowne jak na postrzeganie
rzeczywistości przez czubków z Krieg). Rzeczywistość potwierdziła jednak
przedwieczną zasadę że żaden plan nie przetrwał pierwszego kontaktu z
nieprzyjacielem. Heretyckie umocnienia okazały się o wiele mocniejsze,a żołnierze
wroga byli o wiele bardziej zdeterminowani i posiadali większe umiejętności niż
zakładało dowództwo. Na bezproduktywnych walkach pozycyjnych 88. Armia
Oblężnicza straciła cały standardowy rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz