https://youtu.be/tthJiyJOFHw
Na Vraks nie
będzie wielkiego zwycięstwa, nie będzie chwały i zasług do zdobycia. Całość
będzie okrutna i bezlitosna. Wykrwawimy nieprzyjaciela na śmierć szybciej niż
on zdoła wykrwawić nas.
Lord Zuehlke, dowódca 88. Armii
Oblężniczej
Impas na vraksjańskim froncie trwał.
Dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące. Kolejni kriegańscy
gwardziści przybywali na Vraks by zastąpić poległych i w ich miejsce zostać
wrzuconym w paszczę gorejącego frontu gdzie śmierć i zniszczenie przychodziły
nagle i niespodziewanie, pozbawione wielkiej chwały za to bardzo bogate w smród
i błoto. Zmiana tego stanu rzeczy miała nadejść ponad półtora roku od pierwszej
wielkiej bitwy stoczonej przez 149. Regiment Oblężniczy. W 897 814.M41 261.
Regiment Oblężniczy otrzymał zadanie przeprowadzenia rozpoznania bojem w
sektorze 45-49. W momencie otrzymania rozkazów regiment posiadał niemal pełnię
stanów osobowych i prawie kompletne etatowe wyposażenie. Do wsparcia
zbliżającego się ataku wyznaczono również cały 19. Korpus Artyleryjski, który w
momencie wyznaczenia zadań 261. Regimentowi kończył przegrupowanie na nowe
pozycje.
Całość
zleconego rozpoznania bojem była zadaniem niezmiernie parszywym - ot należało
przypuścić niemal otwarty atak na pozycje nieprzyjaciela i patrzeć, w których
miejscach gwardziści wybijani są najwolniej. Największy środkowy palec od losu
wyciągnął się w stronę dowodzonej przez kapitana Tyborca 9. Kompanii - na
odcinku jej uderzenia znajdował się obiekt o desygnacie A-453. Pod tą
lakoniczną nazwą skrywał się kompleks bunkrów i umocnionych punktów oporu,
którego głównym uzbrojeniem było skryte w potężnej kazamacie działo
Earthshaker. Na szczęście dla Tyborca i jego ludzi mieszczący je bunkier mniej
lub bardziej przypadkowo otrzymał jedno (chociaż bardziej prawdopodobne że
kilka, szczególnie jeśli jego ostrzelanie nie było dziełem przypadku) trafienie
ciężkim pociskiem z ciężkiej bombardy Colossus. Przypadkowo czy nie fakt
pozostał faktem - ważący półtorej tony pocisk bez większych problemów przebił
ferrobetonowy strop, być może powędrował dalej w głąb bunkra po czym uznał że
już wystarczy i wyleciał w powietrze. Siła eksplozji pocisku z Colossusa była
straszliwa już na otwartym terenie. W przypadku kazamaty artyleryjskiej
głównego bunkra A-453 siła eksplozji nie miała jak się rozejść i musiała zostać
pochłonięta przez jej konstrukcję. W mgnieniu oka do pocisku z ciężkiego
moździerza dołączyła detonująca amunicja w podręcznych magazynach Earthshakera
dokładając swój wybuchowy potencjał. Rozdarta od wewnątrz siłą eksplozji kazamata
po prostu się rozpadła definitywnie wykluczając najmniejsze nawet szanse na jej
odbudowę i tym samym odzyskanie pełni potencjału fortu A-453. Pomimo utraty
głównego uzbrojenia A-453 pozostawał wyjątkowo groźnym dziełem fortyfikacyjnym.
Nakładające i uzupełniające się pola ostrzału ciężkich bolterów i ciężkich
stubberów osłaniały martwe pola sąsiednich schronów. Przedpole chronione było
grubą zaporą z drutu ostrzowego, dużą ilością min, tak przeciwpiechotnych jak i
przeciwpancernych, oraz szerokim rowem przeciwczołgowym.
W
nocy poprzedzającej natarcie kapitan Tyborc osobiście nadzorował ostatnie
przygotowania do uderzenia, na czele którego miał stanąć. Obchodził należące do
jego kompanii plutony i sprawdzał gotowość podciąganych na pierwszą linię dział
poczwórnych. Te ostatnie zostały przewidziane jako ciężkie wsparcie ogniowe
mające za zadanie niszczenie, a co najmniej przygniatanie, ogniem bezpośrednim
stanowisk ciężkiej broni i punktów ogniowych nieprzyjaciela. Aby nieco ułatwić
zadanie piechociarzom wykopane zostały również wybiegające w stronę
nieprzyjaciela zakryte transzeje, którymi ci mogli w miarę bezpiecznie i
niezauważenie pokonać część ziemi niczyjej. Dzięki nim 9. Kompania potrzebowała
pokonać jedynie około trzystu metrów by dotrzeć do relatywnego bezpieczeństwa
oferowanego przez rów przeciwczołgowy fortu A-453. Pojęcie “jedynie” jest
oczywiście nieco na wyrost biorąc pod uwagę fakt, że te “jedyne” trzysta metrów
trzeba było pokonać pod ogniem ciężkiej broni nieprzyjaciela, tym niemniej nadal
było to lepsze od konieczności zasuwania całości dystansu od linii okopów.
Podobnie
jak w przypadku szturmów pierwszej operacji ofensywnej, uderzenie 261.
Regimentu Oblężniczego poprzedzone zostało solidnym przygotowaniem
artyleryjskim. Noc rozświetlona została przez huragan ognia ciężkich dział,
który trwał aż do pierwszych promieni nadchodzącego świtu. Kiedy światło dnia
wyłoniło się znad horyzontu ostrzał artyleryjski z przedpola i samego fortu
A-453 przeniósł się głębiej za umocnienia nieprzyjaciela by nękać pozycje jego
dział i trzymać w szachu potencjalne posiłki. Szkopuł leżał w fakcie że poza
zlokalizowanymi głęboko pod ziemią, bezpiecznymi, odpornymi na ogień artylerii
schronami A-453 posiadał jeszcze tunel łącznikowy pozwalający zdrajcom bezpiecznie
przemieszczać się do i z fortu bez wystawiania się na ogień nieprzyjaciela.
Kiedy
ogień artyleryjski na przedpole ustał 261. Regiment wyszedł z okopów i ruszył
do wyznaczonego natarcia. Również 9. Kompania niczym diabełki z pudełka
opuściła swoje zamaskowane pozycje i rzuciła się w stronę wrogiego fortu.
Pierwsze sto metrów towarzyszył jej jedynie świst przelatujących wysoko nad
głowami pocisków i łomot dalekich eksplozji. Przygotowanie artyleryjskie
pozostawiło przedpole A-453 skryte w dymie, co dało Krieganom solidną osłonę
przed wścibskimi oczami nieprzyjaciela. Za plecami żołnierzy zostawały kolejne
metry, a oni sami nabierali pewności siebie i prędkości, dodatkowo zachęcani do
uderzenia osobistym przykładem idącego w pierwszej linii kapitana Tyborca oraz
milczeniem broni zdrajców. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie i już po
chwili od strony fortu odezwało się wściekłe staccato pierwszego ciężkiego
boltera. Momentalnie dołączyły do niego kolejne i 9. Kompania znalazła się pod
zaporowym ogniem, który półtora roku wcześniej utopił we krwi uderzenia
Korpusów Śmierci. Krieganie przypadli do ziemi i zaczęli przemykać od osłony do
osłony by w końcu jako pierwsza do zapory z drutu przypadła drużyna dowodzenia
samego Tyborca. Pod upartym i nieprzerwanym ogniem nieprzyjaciela straty
zaczynały rosnąć, jednak element zaskoczenia spowodował że nie były one tak
przytłaczające jak w czasie pierwszego szturmu i coraz więcej gwardzistów
docierało do zasieków i zaczynało je przecinać podczas gdy nad nimi z wyciem
przelatywały świetliste łańcuchy bolterowych pocisków. Kolejne elementy
kompanii zaczynały osiągać względne bezpieczeństwo rowu przeciwczołgowego,
gdzie kapitan Tyborc zaczął przegrupowywać swoich ludzi w przygotowaniu do
dalszego uderzenia. Kiedy pierwsi żołnierze wspięli się po przeciwstoku i
ruszyli w stronę ziejących ogniem schronów, momentalnie wdepnęli na miny -
obrońcy Vraks po raz kolejny zgotowali niewiernym paskudną niespodziankę.
Natarcie 9. Kompanii utknęło w martwym punkcie, a osłaniający Kriegan przed
ogniem wroga rów zamienił się w śmiertelną pułapkę. Kapitan Tyborc musiał
decydować czy jego ludzie mają się wycofać czy ruszyć do dalszej walki. Oba
warianty nie napawały szczególnym optymizmem. Odwrót oznaczał konieczność
pokonania już przebytego odcinka ziemi niczyjej jednak tym razem Krieganie
byliby przez cały czas wystawieni na ogień nieprzyjaciela jak kaczki na
strzelnicy. Kontynuacja natarcia również oznaczała wejście pod wrogi ostrzał, a
co gorsza na miny jednak dawała nikły płomyk nadziei na dotarcie do samych
umocnień fortu, a tym samym rozpoczęcie ich stopniowej neutralizacji. Pewnym
czynnikiem mającym pewnie dość mocny wpływ na decyzję kapitana był jego
kriegański rodowód. Niewiele myśląc gestem nakazał swym ludziom przemieszczać się
naprzód w stronę struktur A-453. Wierni kultowi poświęcenia gwardziści ruszyli
naprzód wprost na niewidoczne miny i pod ziejące ogniem lufy ciężkiej broni
zdrajców. Kolejni żołnierze znikali rozrywani na strzępy eksplozjami
zagrzebanych w ziemi min. Przez miejsca gdzie ewidentnie doszło do eksplozji
szli kolejni gwardziści, ponieważ mieli pewność że były one wolne od
wybuchowych niespodzianek. Nacierających z rowu raz po raz przeczesywał również
bolterowy ogień nadlatujący ze strony fortu jednak był on nieco lżejszy niż na
samym początku, bowiem wrodzy strzelcy musieli dzielić swoją uwagę i prowadzony
ostrzał pomiędzy idących po minach a przemierzających ziemię niczyją ludzi 9.
Kompanii. Sam kapitan Tyborc po raz kolejny bezpośrednio poprowadził swoich ludzi
do natarcia i chyba sam Bóg-Imperator dostrzegł jego męstwo, bo nie wyleciał on
na jakiejś przypadkowej minie. Został jedynie ranny w nogę odłamkiem kości
jakiegoś pechowego żołnierza swojej sekcji, który trafiony bolterowym pociskiem
po prostu rozpadł się na latające we wszystkie strony kawałki. Kulejący Tyborc
gestem nakazał uderzenie na znajdujący się w bezpośredniej bliskości schron i
już po chwili w jego strzelnice wpadły pękate kształty granatów. Zawleczki
zostały oczywiście w dłoniach miotających je Kriegan. Kilka sekund później z
wnętrza dobiegły odgłosy stłumionych eksplozji a strzelnice i wywietrzniki
rzygnęły ogniem i czarnym dymem. Pierwszy drobny wyłom we wrogich umocnieniach
został wykonany.
9.
Kompania nacierała dalej do wewnątrz linii nieprzyjaciela. Część heretyków
dopiero zdołała wyleźć z podziemnych schronów gdzie przeczekiwała huraganowy
ogień 19 Korpusu Artyleryjskiego, jednak zrobiła to jedynie po to by zobaczyć
Kriegan w bezpośredniej bliskości swoich pozycji. Ci co bardziej ogarnięci,
albo mający w bezpośredniej bliskości jakiegoś egzekutora, próbowali stawiać
opór, inni zaś przekonani byli że ich pozycje zostały już zajęte i rzucali się
do ucieczki. W chaosie walki na zerowym dystansie gwardziści błyszczeli
umiejętnościami zdobytymi w czasie swojej służby i bagnetami rozpruwali
kolejnych zdrajców. Znienacka do zamętu walki zaczęły dołączać kolejne
eksplozje. Na A-53 zaczął spadać deszcz pocisków ze zlokalizowanych w pierwszej
linii kriegańskich okopów thuddów. Artyleryjska ulewa nie rozróżniała swój czy
wróg i po równo roznosiła na strzępy tak siły kardynała jak 9. Kompanię.
Kapitan Tyborc po raz kolejny okazał się wyjątkowym farciarzem (albo po raz
kolejny wielki i postanowił zlitować nad jego losem) i zamiast zostać obróconym
w latające we wszystkich kierunkach kawałki mięsa i kości został jedynie ranny
odłamkiem. Krwawiący oficer schronił się za przewróconymi barykadami zdrajców
by złapać choć chwilę oddechu, móc ocenić sytuację i podjąć dalsze decyzje.
Jego ludzie wdarli się na pozycje zdrajców, unieszkodliwili kilka schronów i
weszli do wrogich transzei gdzie w tamtym momencie trwały zajadłe walki na
najkrótszym dystansie. Pech chciał, że gdzieś w chaosie natarcia szlag trafił
przydzielonego Tyborcowi radiooperatora. Najprawdopodobniej znalazł się on
wśród ofiar nieprzyjacielskiego ognia i spoczywał wśród ciał wyścielających
ziemię niczyją, oczywiście pod warunkiem że nie rozpylił go pocisk z boltera
albo thudda. Sposób w jaki zginął radiooperator w żaden sposób nie zmieniał
faktu że nie było go przy kapitanie Tyborcu który tym samym nie miał jak
zaraportować swoim przełożonym faktu zdobycia przyczółka we wrogich liniach i,
co jeszcze w tamtej chwili ważniejsze, wezwać posiłków. Jedynym rozwiązaniem
było wysłanie gońca z wiadomością co też Tyborc uczynił, po czym zajął się
próbami wprowadzenia jakiegoś porządku w bezładne starcia toczące się w
okopach. Kolejne schrony milkły unieszkodliwiane przez kriegańskich gwardzistów
granatami i miotaczami płomieni. Metr po metrze, schron po schronie zdobywali
oni wrogie umocnienia i wybijali sobie drogę do centralnego bunkra. Kiedy
dotarli do zlokalizowanego tuż przy wejściu schronu zadziałali z typową dla
Kriegan prostotą i bezpośredniością - ostrzałem z karabinu termicznego obrócili
pancerne drzwi do wnętrza bunkra i otaczającą je warstwą betonu w kałużę
stopionej plastali i żużla. Tyborc poprowadził żołnierzy w dół ferrobetonowych
schodów do wnętrza bunkra. Ich oczom ukazał się długi chodnik w którego wnętrzu
pośpiesznie wzniesione zostały improwizowane barykady. Niewiele myśląc kapitan
nakazał szarżę na siedzących tam zdrajców. W mdłym świetle rozbłysły wiązki z
karabinów laserowych, ze strony obrońców pojawiły się błyski wystrzałów i
ułamki sekundy później nadleciały pociski trafiające w ludzi i rykoszetujące po
ścianach. Wkrótce jednak korytarz został opanowany i jak chyba typowo dla tego
wariackiego dnia kapitan Tyborc odniósł kolejne obrażenia, tym razem od pocisku
który strzaskał jego hełm i ranił go w głowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz